Rowerem po Szczawnicy i okolicach
Jak
się pozostaje w celach niezawodowych długo poza domem, jest szansa na całą gamę
przeżyć – od zachwytu po nudę. Choć znudzenie jest moim ulubionym stanem ducha,
nie doświadczyliśmy go w nadmiarze podczas tego wyjazdu. Najlepszą pożywką dla
nudy są bowiem mżawki jesienne, czy też siedzenie pod kawiarnianym parasolem w
porze letnich upałów. A tu od początku pobytu rozbuchana wiosna majowa. Maj to
pora niosąca, obok wszystkiego innego, spore zagrożenia. Byliśmy tego
świadkami, jadąc drogą rowerową ze Szczawnicy w górę Dunajca do słowackiego
Czerwonego Klasztoru. Otóż rowerzysta tak się zapatrzył na brązową turystkę w
seledynowych szortach, że zjechał z brzegu niemal do rzeki. Ucieszyłem się, gdy
później zobaczyłem ich razem, schładzających się Złotym Bażantem. Pierwszy
majowy weekend wiadomo - tłok na drodze pieszo-rowerowej straszny. Spacerowicze
zwykli i świeżo zakochani – ci ostatni tak mocno trzymają się za ręce, że
trudno się rowerem przedrzeć, kuracjuszki z kijkami, rowerzyści na rumakach z
wypożyczalni - z reguły bez hamulców, dzieciarnia, pieski, którym się w życiu
powiodło, jadące na rowerach w koszyczkach, przyczepkach cabrio i luzem.
Wszyscy radośnie zmierzają - po to, żeby zmierzać. Prawdę mówiąc, tłok mi nie
przeszkadza. Skromne rowerowe doświadczenie sprawia, że odruchowo przestrzegam
przykazań: emerytki – nie używać dzwonka bo wpadają pod rower, dzieci -
zwalniać, szybszym drogi ustępować, leginsowe rowerzystki - brzuch wciągać.
Poza weekendem można jeździć swobodnie. Chociaż Słowak z budki piwnej przy
drodze rowerowej, z determinacją informował, że „tendy na roweru nie można”.
Niżej też na „roweru” nie było można, bo szlaban. Zbyt gorąco, żeby to
rozkminić, więc upewniwszy się, że oddychać można, pomknęliśmy dalej. Ze
Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru można
jechać rowerem również przez Lesnice, a dalej dziurawą drogą ze dwa kilometry pod górę,
następnie malownicze wypłaszczenie i ostry zjazd - niemal wprost pod klasztor.
Szczęście, że dzień wcześniej padał deszcz, bo dostarczył nam pretekstu, żeby
pod górę nie wjeżdżać, tylko rowery prowadzić, a właściwie uprawiać takie
cyclo-per pedes, któremu towarzyszyło samooszukiwanie typu: „oj szkoda że
padało, bo jakby było sucho, to ho ho! - wjechałoby się bez problemu…” W
nagrodę deszcz wypreparował z kurzu misterne mikro terasy, wyrzeźbione erozją w
czekoladowym fliszu, które dają się podziwiać tylko patrzącym pod nogi.
Natchnieni wrażeniami z tej drogi, nazwaliśmy
ją imieniem Andrzeja Wągrowskiego…
- do wąwozu Homole, żeby współuczestniszyć w
mozolnym procesie szlifowania kamieni przez turystów,
- do rezerwatu Białej Wody, bo można posiedzieć na
którymś z skalnych wierzchołków i oddawać się termokontemplacji tzn. patrząc
bezmyślnie w dal, ogrzewać się ciepłem skały,
- do Krościenka i potem w kierunku na Sokolicę aż
nad brzeg Dunajca w Szczawnicy, żeby przeżyć stan frustracji, bo niby jesteśmy
tak blisko celu, ale żeby go osiągnąć, należy jechać z powrotem przez
Krościenko…,
- do Jaworek, bo snobizm kazał zajrzeć do Muzycznej
Owczarni, wszak Nigel Kennedy itd. Ponadto z Jaworek jedzie się na rowerze do
Szczawnicy tak szybko, że można zapłacić mandat za prędkość,co dla rowerzysty
stanowi zawsze dużą frajdę,
- do wodospadu Zaskalnik w Sewerynówce -
odwiedzaliśmy to miejsce kilkakrotnie, głównie z tego powodu, że można było do
niego dojechać z naszego miejsca zamieszkania, nie jadąc z powrotem pod górę.
Poza tym wodospad ma fajnego sąsiada – zajazd Czarda.
W kolejnych dniach, już trochę znudzeni
wszechobecnym chlorofilem, postawiliśmy na antropogeniczne krajobrazy. Imprezą
flagową była wycieczka „szlakiem radosnej prywatyzacji”. Otóż w zadbanej
Szczawnicy, tu i ówdzie widać niszczejące budynki, niekiedy o dużej wartości
architektonicznej sprzedane zgodnie z ówczesną modą zagranicznym inwestorom,
którzy po latach, pewnie z uwagi na
przypadłości sędziwego wieku, nawet nie pamiętają, że je kupili lub, jak to się
teraz mówi, odeszli. Ciekawym przeżyciem
jest również jazda slalomem między pieszymi
po szczawnickim bulwarze nad Grajcarkiem. Można też zjeżdżać po
wszechobecnych w Szczawnicy schodach. Tego nie próbowaliśmy.
Pod
koniec pobytu wynegocjowałem znaczne skrócenie rowerowych wycieczek.
Zjeżdżaliśmy więc ulicą Połoniny głównie do miejsc znaczonych parasolami. Trasy
krótsze, a endorfiny te same. Wiodącą w tej grupie była trasa rowerowa
„szlakiem sławnych ludzi”, z naszego pensjonatu do restauracji Marta, gdzie podobno
szprycował się natchnienien Witkacy, a my lodami Koral.
W
dniach bezrowerowych, czyli w czasie gdy moje dziewczyny zachwycał wschód słońca widziany z Sokolicy, czy zachód
z jakiejś innej góry, ja planowałem
wejście na Jarmutę, żeby policzyć ile jest czarnych owiec w kierdlu. Liczyłem
je bowiem codziennie z tarasu pensjonatu i zawsze wychodziło inaczej. W końcu
wyliczyłem średnią z sześciu pomiarów i już nie musiałem wchodzić na Jarmutę…
Szczawnica pierwsze trzy tygodnie maja 2018.