wtorek, 5 czerwca 2018

Reportaż Mieczysława Sobielgi


Rowerem po Szczawnicy i okolicach


            Jak się pozostaje w celach niezawodowych długo poza domem, jest szansa na całą gamę przeżyć – od zachwytu po nudę. Choć znudzenie jest moim ulubionym stanem ducha, nie doświadczyliśmy go w nadmiarze podczas tego wyjazdu. Najlepszą pożywką dla nudy są bowiem mżawki jesienne, czy też siedzenie pod kawiarnianym parasolem w porze letnich upałów. A tu od początku pobytu rozbuchana wiosna majowa. Maj to pora niosąca, obok wszystkiego innego, spore zagrożenia. Byliśmy tego świadkami, jadąc drogą rowerową ze Szczawnicy w górę Dunajca do słowackiego Czerwonego Klasztoru. Otóż rowerzysta tak się zapatrzył na brązową turystkę w seledynowych szortach, że zjechał z brzegu niemal do rzeki. Ucieszyłem się, gdy później zobaczyłem ich razem, schładzających się Złotym Bażantem. Pierwszy majowy weekend wiadomo - tłok na drodze pieszo-rowerowej straszny. Spacerowicze zwykli i świeżo zakochani – ci ostatni tak mocno trzymają się za ręce, że trudno się rowerem przedrzeć, kuracjuszki z kijkami, rowerzyści na rumakach z wypożyczalni - z reguły bez hamulców, dzieciarnia, pieski, którym się w życiu powiodło, jadące na rowerach w koszyczkach, przyczepkach cabrio i luzem. Wszyscy radośnie zmierzają - po to, żeby zmierzać. Prawdę mówiąc, tłok mi nie przeszkadza. Skromne rowerowe doświadczenie sprawia, że odruchowo przestrzegam przykazań: emerytki – nie używać dzwonka bo wpadają pod rower, dzieci - zwalniać, szybszym drogi ustępować, leginsowe rowerzystki - brzuch wciągać. Poza weekendem można jeździć swobodnie. Chociaż Słowak z budki piwnej przy drodze rowerowej, z determinacją informował, że „tendy na roweru nie można”. Niżej też na „roweru” nie było można, bo szlaban. Zbyt gorąco, żeby to rozkminić, więc upewniwszy się, że oddychać można, pomknęliśmy dalej. Ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru można  jechać rowerem również przez Lesnice, a dalej  dziurawą drogą ze dwa kilometry pod górę, następnie malownicze wypłaszczenie i ostry zjazd - niemal wprost pod klasztor. Szczęście, że dzień wcześniej padał deszcz, bo dostarczył nam pretekstu, żeby pod górę nie wjeżdżać, tylko rowery prowadzić, a właściwie uprawiać takie cyclo-per pedes, któremu towarzyszyło samooszukiwanie typu: „oj szkoda że padało, bo jakby było sucho, to ho ho! - wjechałoby się bez problemu…” W nagrodę deszcz wypreparował z kurzu misterne mikro terasy, wyrzeźbione erozją w czekoladowym fliszu, które dają się podziwiać tylko patrzącym pod nogi. Natchnieni wrażeniami  z tej drogi, nazwaliśmy ją imieniem Andrzeja Wągrowskiego… 

            W pierwszym tygodniu jeździliśmy do obiektów, do których należało pojechać.  I tak:
- do wąwozu Homole, żeby współuczestniszyć w mozolnym procesie szlifowania kamieni przez turystów,
- do rezerwatu Białej Wody, bo można posiedzieć na którymś z skalnych wierzchołków i oddawać się termokontemplacji tzn. patrząc bezmyślnie w dal, ogrzewać się ciepłem skały,
- do Krościenka i potem w kierunku na Sokolicę aż nad brzeg Dunajca w Szczawnicy, żeby przeżyć stan frustracji, bo niby jesteśmy tak blisko celu, ale żeby go osiągnąć, należy jechać z powrotem przez Krościenko…,
- do Jaworek, bo snobizm kazał zajrzeć do Muzycznej Owczarni, wszak Nigel Kennedy itd. Ponadto z Jaworek jedzie się na rowerze do Szczawnicy tak szybko, że można zapłacić mandat za prędkość,co dla rowerzysty stanowi zawsze dużą frajdę,
- do wodospadu Zaskalnik w Sewerynówce - odwiedzaliśmy to miejsce kilkakrotnie, głównie z tego powodu, że można było do niego dojechać z naszego miejsca zamieszkania, nie jadąc z powrotem pod górę. Poza tym wodospad ma fajnego sąsiada – zajazd Czarda.
             W kolejnych dniach, już trochę znudzeni wszechobecnym chlorofilem, postawiliśmy na antropogeniczne krajobrazy. Imprezą flagową była wycieczka „szlakiem radosnej prywatyzacji”. Otóż w zadbanej Szczawnicy, tu i ówdzie widać niszczejące budynki, niekiedy o dużej wartości architektonicznej sprzedane zgodnie z ówczesną modą zagranicznym inwestorom, którzy po latach, pewnie  z uwagi na przypadłości sędziwego wieku, nawet nie pamiętają, że je kupili lub, jak to się teraz mówi,  odeszli. Ciekawym przeżyciem jest również jazda slalomem między pieszymi  po szczawnickim bulwarze nad Grajcarkiem. Można też zjeżdżać po wszechobecnych w Szczawnicy schodach. Tego nie próbowaliśmy.
            Pod koniec pobytu wynegocjowałem znaczne skrócenie rowerowych wycieczek. Zjeżdżaliśmy więc ulicą Połoniny głównie do miejsc znaczonych parasolami. Trasy krótsze, a endorfiny te same. Wiodącą w tej grupie była trasa rowerowa „szlakiem sławnych ludzi”, z naszego pensjonatu do restauracji Marta, gdzie podobno szprycował się natchnienien Witkacy, a my lodami Koral.
            W dniach bezrowerowych, czyli w czasie gdy moje dziewczyny zachwycał  wschód słońca widziany z Sokolicy, czy zachód z jakiejś innej góry, ja  planowałem wejście na Jarmutę, żeby policzyć ile jest czarnych owiec w kierdlu. Liczyłem je bowiem codziennie z tarasu pensjonatu i zawsze wychodziło inaczej. W końcu wyliczyłem średnią z sześciu pomiarów i już nie musiałem wchodzić na Jarmutę…
               

Szczawnica pierwsze trzy tygodnie maja 2018.