poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Relacja z wakacji - czyli...rowerem po Warmii




 Wakacje to dobry czas na zachowania spontaniczne. Takim chyba był nasz wyjazd rowerowy w pierwszym tygodniu sierpnia 2017. No powiedzmy spontaniczny w części, bowiem chcieliśmy zahaczyć o Warszawę. Celem był m.in. udział w wieczornej uroczystości w przeddzień rocznicy Powstania Warszawskiego.
 Część pierwsza - składanie wieńców. Kolejka do składania długa, bo wielu chce się ogrzać w powstańczej chwale...


 Druga część godna najlepszych słów opisujących piękny nastrój tego upalnego wieczoru. Plac Krasińskich wypełniony po brzegi ludźmi i piosenkami przedwojennej oraz wojennej Warszawy, w świetnej aranżacji i wykonaniu Jana Młynarskiego ze swoim Combo, oraz zaproszonych przez niego gości z Aleksandrą Kurzak, której piękny sopran nadał powstańczym piosenkom szlachetnego wyrazu.
Pod wrażeniem wieczoru, niemal zapomnieliśmy o rowerach w samochodzie.
Rankiem wyjazd na północ, bez konkretnego planu. S7- niewielki ruch, na zewnątrz 30 stopni  - nie chce się wysiadać. Nie wiadomo kiedy, a już jesteśmy na Warmii w okolicach Olsztyna - czas się gdzieś zatrzymać. Wybór padł na kompleks budynków na morenowym pagórku we wsi Giławy. Pensjonat jak pensjonat - przerobiony z okazałej stajni. Obok gigantycznych rozmiarów stodoła oraz potężna bryła spichlerza. Z jednej strony rozległy teren przypominający lasostep, a z drugiej ściana mieszanego lasu graniczącego z wielkim pastwiskiem – zielonym w czarno-białe ruchome kropki. W tle czerwona bryła gotyckiego kościoła pamiętającego czasy zamożniejszych parafian. Widoki typowe dla Warmii. Trasy rowerowe chyba najlepsze jakie mogą być. Lokalnych dróg asfaltowych niewiele, jest za to sporo śródleśnych, śródpolnych czy śródjeziornych traktów szutrowych ustabilizowanych gliną morenową, które w lesie są wilgotne, nad jeziorem malownicze, a w polu suche, lecz bez tej piaszczysto-pylastej makabry. Lodowiec zostawił tu w prezencie łagodne podjazdy, a ludzie żółte, zielone i czarne paski na drzewach, lecz kto by tam patrzył na szlaki rowerowe, jak jeździć można wszędzie i w każdym kierunku.
Nasza rowerowa eksploracja terenu, jako się rzekło, była pozbawiona jakiegokolwiek planu. Najczęściej nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy, a przejechany dystans wyznaczało oddalanie i powrót - od i do miejsca zakwaterowania. Przy czym oddalaniem kierowało „widzimisię”, a powrotem „Google”. Zrobiliśmy tym sposobem kilka pętli, prawie zawsze sporą ich część brzegiem jezior, bo inaczej nawet by się nie dało. Jedynie trzy wycieczki zaplanowaliśmy świadomie. Jedną do pobliskiego miasteczka Pasym - najstarszego w tej części Warmii, drugą wokół jeziora Serment, a trzecią - na olsztyńską starówkę.
Zaraz po wjeździe na pasymski rynek zwabiły nas dźwięki muzyki organowej dochodzące z kościoła ewangelickiego. Okazała budowla z cegły, a w skali tego miasteczka nawet monumentalna. Spędziliśmy tam trochę czasu, bo cóż jest przyjemniejszego w upalny dzień, niż chłód gotyku przyprawiony dźwiękiem starych organów... Na drugim końcu ulicy stoi jego dużo młodszy chrześcijański brat – katolicki neogotyk o solidnie zakratowanym wejściu – niestety. Rowerowa runda po rynku wokół dziewiętnastowiecznego ratusza i niepostrzeżenie znów jesteśmy nad poszarpanym i życzliwym dla wypoczywających jeziorem Kalwa.
Kalwa jest przeciwieństwem pobliskiego jeziora Serment, który zazdrośnie strzeże swych wód, otaczając się niedostępną linią brzegową. Właśnie ten Serment postanowiliśmy ujarzmić tzn. zażyć kąpieli w jego czystych wodach. Objechaliśmy go zatem leśnymi drogami, po jednej stronie nawet trochę błotnistymi, z determinacją wypatrując przyjaznego brzegu. (Żądza wodnej ochłody nie stępiła w nas bynajmniej ochoty obejrzenia jednego z niemieckich schronów tzw. Pozycji Olsztyneckiej, zlokalizowanego nieopodal jeziora). Pochlapani błotem, dotarliśmy wreszcie do wąskiego przesmyku pozwalającego wejść do wody, bez uszczerbku na zdrowiu i urodzie. Woda taka, że widać kiełbie na głębokości kilku metrów - o temperaturze 20, a w powietrzu 30. Tak, to jeden z tych przypadków, które się nazywają „chwilo trwaj”…
Zwiedzanie olsztyńskiej starówki należało oczywiście zacząć od znanej tu lodziarni „Kroczek”. Jazda rowerem po centrum, choćby ze względów na urozmaiconą rzeźbę i malownicze ścieżki nad Łyną, wyzwala dużo radości, lecz nie dane nam było w pełni się o tym przekonać. Zapomnieliśmy bowiem, że w tym dniu w naszym pensjonacie wędzą specjały w „zimnym dymie”. Gdy to do nas dotarło, trudno było się już skupić na kontemplowaniu olsztyńskich atrakcji. Zakupiliśmy, nieobecny w giławskim sklepie, nasz ulubiony pilsner urquell i co „rower wyskoczy” z powrotem, aby zdążyć na organizowany „wieczór sabarytów”...

PS

Może się kiedyś uda zorganizować wyjazd z „Kigari” na urokliwą Warmię, często utożsamianą, lecz jakże inną od skomercjalizowanych Mazur.


J. i M. Sobielga