W
czasie, gdy klubowa awangarda Kigari świętowała rowerową majówkę na
Trójprzymierzu, niektórzy z tej społeczności, mający trochę sybaryckie
przyzwyczajenia dosiadali rowerów w mniej ekstremalnych warunkach. Tym razem wybór
padł na Solec Zdrój i okolice. Trzeba przyznać, to wymarzone miejsce dla tych,
co to lubią rowerowe przejażdżki na niezbyt długich dystansach, po terenie
płaskim i równo wyasfaltowanym. Okolice chciałoby się powiedzieć „tego
urokliwego miasteczka” piękne, z tym, że
ani to miasteczko, ani specjalnie urokliwe. Niewątpliwą zaletą Solca jest to,
że jest Zdrojem oraz to, że można szybko z niego wyjechać, by znaleźć się wśród
rozległych, podmokłych łąk, poprzecinanych wąskimi, dróżkami. Wszystkie bez
wyjątku przykryte świeżym dywanikiem sponsorowanego asfaltu… Nie są bynajmniej
drogami rowerowymi, są to zapewne rolnicze drogi technologiczne. To zresztą bez
znaczenia, bo przez cały okres pobytu byliśmy jedynymi władcami tych szlaków.
Konsekwencją płytkich wód gruntowych tych terenów są choćby dobrze odżywione
bociany, donośne głosy zawieszonych skowronków, co rusz pikujące w dół
myszołowy, czy leniwa z przejedzenia zwierzyna płowa. Po bokach rzeczonych
dróżek, ciągi żółto-niebieskiego kwiecia, którego zapach tłumi wszechobecny
aromat witalnego zielska porastającego przydrożne rowy. Zioła nie tylko pachną,
można się nimi pożywić. Polecam białe kwiatki czegoś, co przypomina pokrzywę –
pycha! Rozległe łąki porastają z rzadka liściaste zagajniki, z reguły dzikie, podmokłe
i niedostępne, może dlatego prawie każdy z nich ma swoją kukułkę, tak więc
kukanie i skowronkowe trele, to jedyne dźwięki, które akompaniują tej łąkowej
ciszy. Nie muszę dodawać, że jazda na rowerze w takim otoczeniu jest przyjemna,
zwłaszcza jak wiemy, że po jej zakończeniu skorzystamy z jacuzzi, basenu z wodą
siarkową oraz masażu w pakiecie… Nam chyba najbardziej odpowiadała pora, kiedy
mogliśmy zasiąść w kawiarni ze szklanką urquella, bo On
smakuje najlepiej po rowerowym maratonie na dwadzieścia kilometrów…
Jola& Mietek S.